Idę
przed siebie powłóczystym krokiem zupełnie bez celu. Gaśnie kolejny dzień a ja
wraz z nim, jakby ciemniejące obłoki chmur otulały mnie w ten sam sposób, co
niebo. Rozglądam się. Drzewa wciąż nagie i odarte z zielonego stroju liści.
Gdzieniegdzie na krzewach nieśmiało pojawiają się pierwsze pąki; aż przykro
patrzeć, że zostały przybrane śniegiem. Świeżo usypany, biały puch topnieje na
niedojrzałej trawie, hamując jej rozrost. Może to już ostatni oddech zimy?
Przygnębia mnie dziwny kontrast kwitnących złotem forsycji, oprószonych zimnymi
płatkami śniegu. Myślę o nim. Bez niego snuję się samotnie po alejkach jak
efemeryczny, nic nie znaczący, duch. Chciałabym mu teraz powiedzieć, że jest
moim słońcem, bo jako jedyny potrafi ogrzać i rozjaśnić cały mój świat. Nie, to
niedoskonałe porównanie, przecież mój świat ogranicza się do tego, co widzę przed
sobą i tego, co już za mną; czyż nie ujmuje mu blasku tak wąski horyzont
wpływu? Dlatego znów próbuję zebrać do pudełeczka myśli ulotne wyrazy, by
sformułować stosownie określającą go frazę. Nie potrafię. Wszystkie słowa są
porcelanowo kruche, rozpadają się w sprzecznościach znaczeń. Pewnie brakuje mi
talentu, więc dostrzegam jedynie marność słów, nie mogąc wydobyć ich piękna. Wstydzę
się przed nim swoich defektów, powinnam z łatwością odkrywać jego absolutną
głębię i lepić ją z najtrudniejszych do obróbki materiałów – słów, obrazów,
nawet piasku. Ciekawe czy on myśli o mnie równie często jak ja o nim. Czy w tej
chwili, kiedy stapiam się z szarością panującej aury, on o mnie myśli? To
prawdopodobne, aby strumienie naszych umysłów spotykały się ze sobą mentalnie w
jednej sekundzie? A jeśli jednak rozmijają się w czasie – minutach lub
godzinach? On, mój ukochany, jest teraz gdzieś daleko, może właśnie uśmiecha
się, rozśmieszony czyimiś słowami albo żarliwie
dyskutuje o wyższości ateizmu nad religią. Choć nie ma w tym wyobrażeniu
nic nikczemnego, wzbiera we mnie fala irracjonalnej goryczy i niezdrowej
zazdrości, że ukochany nie czuje podobnego odosobnienia, a wręcz jest mu dobrze.
Wiem, moje uczucia są niesłuszne, egoistyczne, ale gdy staram się ich wyzbyć, w
akcie wewnętrznego protestu do oczu napływają łzy. Przystaję na moment.
Koncentruję zamglony wzrok na żonkilach w ogródku, które podwiędły i uniżenie pochylają
swoje kwiatowe główki pod ciężarem śnieżnego okrycia. Ze smutkiem spostrzegam
analogię między oglądanymi narcyzami a sobą. Są stłamszone, nie mogą w pełni
eksponować naturalnej krasy i rozkwitać na wyprężonych łodygach ujmując ludzkie
spojrzenia. A ja? Czyż nie jestem takim żonkilem? Różni mnie wyłącznie to, że
upadam pod naporem cierpienia. Gdyby on, mój ukochany, o tym wiedział,
przytuliłby mnie teraz mocno, czule gładziłby dłonią moje włosy i czekał,
dopóki cierpienie nie stopniałoby jak śnieg.