18 kwietnia 2012

Wiosenny dzień w ujęciu chwili, czyli monolog wewnętrzny


                Idę przed siebie powłóczystym krokiem zupełnie bez celu. Gaśnie kolejny dzień a ja wraz z nim, jakby ciemniejące obłoki chmur otulały mnie w ten sam sposób, co niebo. Rozglądam się. Drzewa wciąż nagie i odarte z zielonego stroju liści. Gdzieniegdzie na krzewach nieśmiało pojawiają się pierwsze pąki; aż przykro patrzeć, że zostały przybrane śniegiem. Świeżo usypany, biały puch topnieje na niedojrzałej trawie, hamując jej rozrost. Może to już ostatni oddech zimy? Przygnębia mnie dziwny kontrast kwitnących złotem forsycji, oprószonych zimnymi płatkami śniegu. Myślę o nim. Bez niego snuję się samotnie po alejkach jak efemeryczny, nic nie znaczący, duch. Chciałabym mu teraz powiedzieć, że jest moim słońcem, bo jako jedyny potrafi ogrzać i rozjaśnić cały mój świat. Nie, to niedoskonałe porównanie, przecież mój świat ogranicza się do tego, co widzę przed sobą i tego, co już za mną; czyż nie ujmuje mu blasku tak wąski horyzont wpływu? Dlatego znów próbuję zebrać do pudełeczka myśli ulotne wyrazy, by sformułować stosownie określającą go frazę. Nie potrafię. Wszystkie słowa są porcelanowo kruche, rozpadają się w sprzecznościach znaczeń. Pewnie brakuje mi talentu, więc dostrzegam jedynie marność słów, nie mogąc wydobyć ich piękna. Wstydzę się przed nim swoich defektów, powinnam z łatwością odkrywać jego absolutną głębię i lepić ją z najtrudniejszych do obróbki materiałów – słów, obrazów, nawet piasku. Ciekawe czy on myśli o mnie równie często jak ja o nim. Czy w tej chwili, kiedy stapiam się z szarością panującej aury, on o mnie myśli? To prawdopodobne, aby strumienie naszych umysłów spotykały się ze sobą mentalnie w jednej sekundzie? A jeśli jednak rozmijają się w czasie – minutach lub godzinach? On, mój ukochany, jest teraz gdzieś daleko, może właśnie uśmiecha się, rozśmieszony czyimiś słowami albo żarliwie  dyskutuje o wyższości ateizmu nad religią. Choć nie ma w tym wyobrażeniu nic nikczemnego, wzbiera we mnie fala irracjonalnej goryczy i niezdrowej zazdrości, że ukochany nie czuje podobnego odosobnienia, a wręcz jest mu dobrze. Wiem, moje uczucia są niesłuszne, egoistyczne, ale gdy staram się ich wyzbyć, w akcie wewnętrznego protestu do oczu napływają łzy. Przystaję na moment. Koncentruję zamglony wzrok na żonkilach w ogródku, które podwiędły i uniżenie pochylają swoje kwiatowe główki pod ciężarem śnieżnego okrycia. Ze smutkiem spostrzegam analogię między oglądanymi narcyzami a sobą. Są stłamszone, nie mogą w pełni eksponować naturalnej krasy i rozkwitać na wyprężonych łodygach ujmując ludzkie spojrzenia. A ja? Czyż nie jestem takim żonkilem? Różni mnie wyłącznie to, że upadam pod naporem cierpienia. Gdyby on, mój ukochany, o tym wiedział, przytuliłby mnie teraz mocno, czule gładziłby dłonią moje włosy i czekał, dopóki cierpienie nie stopniałoby jak śnieg.